Styczeń zaczęłam tradycyjnie od wyjazdu z producentem na narty, tym razem zabrałam syna. Jak zawsze był to bardzo relaksujący wyjazd i ładujący akumulatory. Na chwilę niestety, bo powrót to jak skok na główkę do pustego basenu..
Polecieliśmy do Wenecji LOT-em, tam wynajętym samochodem pojechaliśmy do Moeny. Niecałe 3 godziny.
Dawno nie jeździłam tak małym samochodem jak fiat Panda ale spisał się jak należy:)
Dojechaliśmy do miasteczka jako jedni z pierwszych, dostaliśmy duży pokój z widokiem na miasteczko i kościół. Poszliśmy wypożyczyć dla syna narty i buty i następnego dnia – nareszcie szusowanko 🙂
Musieliśmy polować na chwilę słońca, bo ten pierwszy dzień był kapryśny.
Trzeciego dnia niemożliwie sypało, nie pojeździliśmy dużo ze względu na brak widoczności i tworzące się muldy, szkoda było zerwać sobie jakieś ścięgno czy więzadło. Ale pobawiliśmy się w tym puchu 🙂
Zdjęcia generalnie są marnej jakości, bo mój telefon co chwilę odmawiał robienia zdjęć i aparat nie działał, musiałam prosić innych o pożyczanie telefonów.
A tak wyglądały przerwy w jeżdżeniu:
Niestety te kilka dni szybko zleciało, wróciliśmy znów do strefy chmur i mroku…