W poprzednią sobotę 5 marca o 10 rano miałam samolot do Wenecji, lot krótki dwie godzinki. Pięknie było widać Canale Grande w dole – mimo że nie było słońca. W ogóle cała Europa była pod wielką czapą z chmur, jak rzadko kiedy podczas lotu nie świeciło w górze słońce. Może za mały samolot i nie byliśmy wystarczająco wysoko?
Później kolejne dwie oczekiwanie na autokar Cortina Express do Cortina d’Ampezzo.
Planowo miałam być o 16:30 w Cortinie, stamtąd kolejny bus niecałą godzinkę do Dobiacco albo San Candido. Niestety – ledwo minęliśmy góry skończyła się wiosna, a zaczęła prawdziwa śnieżyca! Z każdą chwilą spadało więcej śniegu i samochody poruszały się coraz wolniej. Policja zatrzymywała autokary, żeby kierowcy założyli łańcuchy na koła.
Z Dobiacco odebrał mnie samochodem Adaś, który z żoną przyjechał już w środę – mimo dobrego auta jazda była trudna, ludzie na poboczach wyskakiwali z nocy i śniegu w ostatniej chwili.
Tym sposobem była to jedna z moich dłuższych podróży na narty, gdyby nie pogoda, byłabym w hotelu po 17, zamiast przed 20. Na pocieszenie już teraz dodam, że w czwartek na Okęciu wylądowałam o 14:30….i byłam w domu o 7 godzin wcześniej niż ci, co jechali samochodami.
Sam hotel Bad Moos www.badmoos.it/en/hotel-dolomites.htm – duży, przy samym wyciągu, ładny, z wielką częścią spa i pysznym jedzeniem w restauracji. Polska kelnerka pani Beata była dla wszystkich dużą pomocą – taki był wybór dań.
Wszystkim udało się bezpiecznie dojechać, a grupa duża, z całej Polski ok 40 osób. Dwóch panów miało pecha – w strefie śnieżycy jedno drzewo spadło przed nimi, drugie za nimi, dotarli do hotelu na 4 rano.
Taki miałam rano widok z okna, nie można narzekać:)
A tak było na górze:
Calimero, czyli bombardino z espresso:
Śniegu było jak widać bardzo dużo, był miękki, ale goście od ratraków chyba strajkowali. Jeździli tylko w nocy, później w ciągu dnia już nie, wobec tego koło południa albo i wcześniej robiło się masę muld. Nie lubię takich warunków, nawet w Austrii rzadko się zdarza takie zaniedbanie, a już we Włoszech było dla mnie kompletnie zaskakujące. Tym sposobem całe 4 dni jeździła na 1-2 czerwonych trasach, bo reszta była zupełnie rozjeżdżona. Trochę to nudne. Ogólnie region Alta Pusteria nie zachwycił mnie – same wagoniki albo orczyki, na kanapy nie trafiłam. Możliwe że dla bardzo doświadczonych narciarzy, którym warunki śniegowe są obojętne, jest ok, ale osoby ze średnimi umiejętnościami tak jak ja, mogą być mocno zmęczone albo znudzone. Rodzinnie wybrałabym inny region, choćby tam gdzie byłam w styczniu, czyli Alpe dei Sussi i Castelrotto.
Inna sprawa, że moja forma po pracowitym styczniu i lutym, gdzie nie miałam czasu na ćwiczenia, pozostawiała wiele do życzenia. Krótki pobyt na Wołoskiej i zalecenie „oszczędzający tryb życia” również swoje zrobił. Po prostu starałam się nie forsować za mocno. Raz udało mi się skorzystać ze strefy ciszy i relaksu, poczytać świetną książkę „Moje córki krowy”:
Dla odmiany straszne podziemia starej części szpitala na Wołoskiej…:
Na szczęście spędziłam tam tylko jeden dzień, wybudziłam się i nie było źle. To był wtorek, a od środy do samego wyjazdu miałam niezły maraton w pracy, co zrobić.
W czwartek poszliśmy na kolację do Park Cafe&Rest – dawno nas tam nie było, kelnerki już się za nami rozglądały;)
Właściciele powoli remontują willę i powiększają restaurację, będą też pokoje jak w pensjonacie. Naprawdę jest urokliwie:)