Ponad rok temu zaplanowałyśmy babski weekend, założyłyśmy grupę na FB „Może na wsi, może w mieście, może w końcu w Budapeszcie?” i tak się motywowałyśmy do wspólnego wyjazdu. Celem był Budapeszt. Wszystkie jesteśmy z jednej klasy Nazaretanek i matko kochana, to niewiarygodne, biorąc pod uwagę że jesteśmy wciąż młode, ale znamy się i przyjaźnimy od 27 lat, licząc od pierwszej liceum. Mamy z czego być dumne, tyle lat w zgodzie i prawdziwej przyjaźni, niejedno małżeństwo nie wytrzymało:)
W lipcu dało się ustalić termin na wrzesień, bilety na Wizzair z discount club były wtedy dość tanie, zebrało się nas 5, którym pasował termin. Dwie nie mogły definitywnie, kolejna myślała, że nie może, a jak się tydzień przed zdecydowała to bilety były po 850 zł a nie 300.., wiec zrezygnowała.
Nocleg znalazłyśmy na Booking.com za 165 euro 2 noce mieszkanie 6-osobowe, polecam to miejsce naprawdę,
apartament Basilica.
Świetna lokalizacja, cicho, ładnie wyposażony, z kuchnią, na dwie noce nic więcej nie trzeba. Jest jeden klucz, ale specjalny kodowany schowek pozwala go zostawiać, gdy grupa się rozdziela.
Małe podsumowanie kosztów: bilety wyszły po 335 zł, wliczając jedną dużą walizkę na nas wszystkie, bardzo się przydała. Transfer na lotnisko 66 euro w dwie strony do podziału na 5 osób. Nocleg 164 euro, jak się nie mylę. Daje to niecałe 540 zł na osobę. Myślę, że łącznie z jedzeniem na miejscu i zakupami pamiątek w postaci kiełbasy mangalicy, papryki itp nie wydałyśmy więcej niż 1000 zł na osobę.
Dlaczego Budapeszt? Bo tutaj od 11 lat mieszka nasza koleżanka z klasy, która wyszła za Węgra. Taka miłość od pierwszego spotkania, poznali się w Warszawie, są wspaniałą parą, mają dwójkę małych dzieci, trzecie w drodze, co było dla nas niesamowitą niespodzianką.
Mimo ładnej pogody nie mam za wielu zdjęć – dużo siedziałyśmy gadając. Do tego miałam nowy aparat i nie panowałam nad jego funkcjami. Przestawiłam sobie coś i kolory wyszły za jasne. No trudno, będzie pretekst, żeby wrócić:)
Kamienica, w której miałyśmy tam w głębi na parterze mieszkanie. Na drugim zdjęciu piesek dozorczyni:). W tym wpisie nie będzie samych klasycznych zdjęć z Budapesztu, które można znaleźć na każdym typowo podróżniczym blogu czy Trip Advisor. Trochę oczywiście się znajdzie, jakżeby by inaczej:)
W Budapeszcie na domofonach i skrzynkach na listy wciąż są nazwiska lokatorów, a nie numery mieszkań, więc listonosz musi mieć całkiem niezłą pamięć:
Drzwi wejściowe do mieszkań wewnątrz starych kamienic potrafią robić wrażenie, szczególnie te okratowane.
Jedzenie na Węgrzech jest niezmiernie smaczne, choć dość ciężkostrawne. Spróbowałyśmy jednak klasycznych węgierskich dań jak bogracz, leczo, langosz, halaszle, salami, pikle oraz wspaniałych słonych i słodkich bułeczek. Na lotnisku dziewczyny nabyły lecznicze Unicum:)
Smalczyk z endemicznej włochatej świnki mangalicy:
Nawet hot-dog jest z węgierską papryczaną kiełbasą oraz słonymi piklami:
Pikle na lokalnym targu były przeeepyszne, szczególnie lekko kiszone ogórki wypełnione kiszoną kapustą. Lokalny targ, na którym byłyśmy, nie miał pięknej architektury do fotografowania i lajfstajlowo ułożonych warzyw i owoców, ale za to byli lokalni sprzedawcy i ceny niższe dwa razy.
Budapeszt ma wspaniałą architekturę, jest tyle miejsc do fotografowania, a nie ma czasu, gdy się ciągle idzie przed siebie w towarzystwie:)
Ciekawostka, jakiś czas temu, nie wiem kiedy, ale 8 lat temu gdy byłam w Budapeszcie chyba tego nie było, Orban zarządził, że wszystkie taksówki mają być żółte. I jest jak w Nowym Jorku:)
To są zdjęcia z placu Wolności, jeśli się nie mylę, przy którym jest monument upamiętniający ofiary wojny, jednak jego przekaz jest bardzo dwuznaczny. Bo Węgry były po stronie Hitlera do 1944 roku…a jak przeszli na stronę aliantów, to Niemcy ich napadli.
Budynek Parlamentu jest tak ogromny i bogato zdobiony, że trzeba zrobić zdjęcia z każdej strony. Robi ogromne wrażenie, szczególnie w chwili, gdy rozpoczyna się wieczorna iluminacja. Ten zamyślony mężczyzna to poeta, Jozsef Attila, doceniony dopiero po swojej przedwczesnej i tragicznej śmierci, w 1937 roku. Taki trochę nasz Krzysztof Kamil Baczyński, tyle że on zginął w Powstaniu Warszawskim, a nie położył się na torach w bólu istnienia, żeby go przejechał pociąg…
Taki ma widok Attila:
Fotka z kawiarni koło Parlamentu, ustrzelona w drodze do toalety.
Seagway – popularny sposób zwiedzania Budapesztu. Nie wiem, czy ci panowie to Węgrzy, czy nie, jednak moją uwagę zwróciło to, że tutaj nie ma mężczyzn w tshirtach i bluzach, wyglądających jak robotnicy wracający z budowy. Mam wrażenie, że na spacer po deptaku obowiązuje koszula w wersji slim, najczęściej biała, ew. niebieska i dzianinowa marynarka, dżinsy lub spodnie, ale nie od garnituru.
W pobliżu Parlamentu i stacji metra jest taka kładka z malowniczym pomnikiem Imre Nagy – węgierskiego polityka i premiera podczas rewolucji węgierskiej w 1956 roku.
Tutaj widać stary budynek, z zabrudzoną elewacją, tuż przed czyszczeniem. Pewnie wkrótce będzie tak jasny jak ten z tyłu.
Pomnik ku pamięci Armii Radzieckiej, która wyzwoliła Węgry, ponoć wciąż jest kontrowersyjny, jednak zapewne nie zniknie dopóki Orban jest przyjacielem Putina. Z drugiej strony to po prostu jedna z wielu historycznych pamiątek po dawnych czasach.
Ronald Reagan, którego pomnik odsłonięto w 2011 roku, patrzy prosto na radziecką gwiazdę.
Pod Bazyliką Świętego Stefana trafiłyśmy na święto słodyczy oraz koncert orkiestry, która wspaniale grała Mozarta. To było niesamowite, że na schodach i placu pod bazyliką grała muzyka, były stragany, również z winem i nikomu nie przeszkadzało, że ludzie siedzą wszędzie przy stolikach, przy fontannie, na schodach, odpoczywają, jedzą, piją.
Wojak Szwejk albo tłusty policjant, kto to wie? Brzuszek mu się w każdym razie świeci od głaskania. Ten pomnik stoi na uliczce na wprost Bazyliki, prowadzącej wprost do rzeki. Nocą jest tu sporo otwartych dyskotek.
A to już wnętrze bardzo secesyjnego hotelu Four Seasons. Warto wejść, popatrzeć, skorzystać z toalety:)
Tak naprawdę Budapeszt nie jest wielki, chwilę trochę potrwało zanim załapałam azymuty pomiędzy naszym mieszkaniem a głównymi miejscami. Wszystko przez to, że poruszałyśmy się skrótami i bocznymi uliczkami. Wkleiłam już całą masę zdjęć, a jeszcze sporo przede mną. Wielu miejsc przy poprzedniej wizycie nie widziałam, nie zapamiętałam. Teraz, bez małych dzieci u boku, udało się zobaczyć dużo więcej. No i Asia, mieszkająca tu od 11 lat była dla nas bezcenną gospodynią. Mimo ciążowego brzuszka śmiga po mieście na piechotę w naprawdę niezłym tempie:) .
W sobotę od rana z przerwami, aż do popołudnia, mniej lub bardziej padało. Rano byłyśmy na tym targu, później u Asi na obiedzie, następnie ja z Justą pojechałyśmy tramwajem do Budy, zobaczyć Most i Zamek, a dziewczyny pojechały do Łaźni Szechenyi .
Takim wagonikiem można wjechać na wzgórze zamkowe, ale my wdrapałyśmy się pieszo.
<
a href="https://lubimypisac.pl/wp-content/uploads/2016/09/P1170594.jpg">
Jak się nie mylę to jest baszta rybacka:
A w pobliżu znalazłyśmy miłą knajpkę na powietrzu, gdzie z wielką przyjemnością wypiłyśmy po piwie i zjadłyśmy hotdoga z kiełbasy. Miałam taki moment zmęczenia, że nawet nie pobiegłam zrobić zdjęcia młodej parze i gościom, którzy wypuścili do nieba kilkadziesiąt białych balonów. To był wspaniały widok, ale nie byłam w stanie się ruszyć, naprawdę.
Na tym blogu znalazłam taką mapkę Budapeszt w jeden dzień, więc prawie właśnie tyle obeszłyśmy pieszo.
Jak widać po zdjęciach zupełnie rozregulowałam sobie aparat, który wzięłam pierwszy raz, bez wcześniejszego zapoznania się z funkcjami, bo jak zwykle byłam zbyt zajęta. Efekty są widoczne niestety. Zamiast pięknych kolorów jakaś straszna bladzizna.
Dom Gargamela?
Po południu ponownie się zachmurzyło i akurat jak byłyśmy na moście rozpadało i było widać pioruny. Na szczęście szybko przeszło. Zmęczenie jednak dawało o sobie znać, poszłyśmy do mieszkania odświeżyć się i gdy ponownie wyszłyśmy na miasto nie wzięłam aparatu, bo bałam się że mi zmoknie. Żałowałam, bo deszcze przeszedł bokiem, a ja nie zrobiłam zdjęć w wielu ciekawych miejscach, do których nas jeszcze nocą Asia zaprowadziła.
Na street food festival w Alei Andrassy trafiłyśmy przez przypadek. To zupełnie tak jakby cały Nowy Świat zastawić busami z pysznym jedzeniem, a na środku wstawić rzędy stołów. Rewelacja.
Na ten wieczór fotek z aparatu to tyle, resztę robiłam telefonem, w siódmej dzielnicy. Nie wiedziałam, że w Budapszecie jest taka imprezowo-kulturalna dzielnica, rewelacja, muszę tam wrócić:)
Te dziewczyny zatopione w swoich telefonach nie bardzo przyciągają klientów, którzy tłumnie idą ulicą…
Kultowy lokal Szimpla Kert, w zrujnowanym budynku, w starej żydowskiej dzielnicy. Takich miejsc jest tu więcej.
Od naszego mieszkania do Szimpla Kert nie było daleko, ale zmęczona po całym dniu chodzenia myślałam że to jakieś mega odległości.
W niedzielę rano miałyśmy na 10:30 umówione auto na lotnisko, było więc sporo czasu. Zdążyłam jeszcze wyskoczyć zrobić kilka fotek dookoła bazyliki i na alei Andrassy w okolicy Opery. Jak zwykle kilka fotek telefonem, ale uczę się, że lepiej jednak robić aparatem fotograficznym, bo jakość jest jednak nieporównywalna.
Linie trolejbusów:
Tutaj jest klub, podobny do Szimpla Kert, ale nie wchodziłam w nocy, a w ciągu dnia jest czynny od 16.
Podsumowując – to był wspaniały weekend, w świetnym towarzystwie. Dziewczyny, które całe liceum były razem w internacie, nie mogły się nagadać:). Chciałabym, żebyśmy w przyszłym roku zorganizowały powtórkę, może gdzieś nad słoneczny Balaton:)