Z codziennika zrobił mi się kwartalnik…znów uzupełniam wpisy. W sumie nie wiem po co, chyba tylko dla siebie. Dla zachowania wewnętrznego porządku.
Narty w kwietniu na lodowcu – fantastyczna sprawa, jeszcze jak zawsze gospodarze doskonali, więc wyjazd świetny, mimo że na nartach tylko 3 dni. Najgorszy z tego lot Austrian Airlines i małym samolocikiem najpierw do Wiednia (to jeszcze ok) a potem do Innsbrucka. To co słyszałam o lądowaniu tam jest absolutną prawdą. Między górami, wieje, szarpie, samolotem rzuca, modliłam się cały czas i prawie całowałam ziemię po wylądowaniu.
W drodze powrotnej nie było lepiej. Samolot wyleciał z ponad godzinnym opóźnieniem, w związku z czym nie zdążyłam na lot Wiedeń- Warszawa. A miałam być w domu o 15…. Zanim udało mi się w Wiedniu odzyskać bagaż była chyba 16, plusem tego wszystkiego było to, że przebukowali mnie na lot normalnym samolotem LOT o 19. Który trafił na burzę nad Warszawą i musiał ją omijać, więc znów wylądował później o co najmniej pół godziny. Mąż już dawno na mnie czekał. Wyszłam, w deszczu, szczęśliwa, że to już koniec przygód piątku 13-go, ale nie! Znów zgubili mój bagaż! Znalazł się w niedzielę.
Warunki narciarskie wspaniałe, a po nartach tradycyjnie próbowaliśmy lokalnych trunków:
A w tym miejscu kręcono Spectre z Jamesem Bondem, restauracja IceQ na 3000 metrów robi wrażenie!
A na dole pomału robiła się wiosna:
Wróciłam do domu w piątek 13-go w nocy, zmęczona ale naładowana narciarską energią. Wiedziałam, że będzie mi potrzebna, bo wiadomość, którą dostałam 10 kwietnia, wprowadziła mnie w tryb awaryjny na najbliższe kilka miesięcy.