Święta Bożego Narodzenia – ten czas szybko nam minął. Bartek z Asią wrócili z Danii szczęśliwi z pobytu tam i z tego że są z nami. Asię oczywiście zagarnęli jej rodzice ale prawie codziennie u nas była, po Wigilii,w Święta, spędzaliśmy przyjemny czas. Tęskniłam za nimi. I trzy tygodnie szybko zleciały, musieli wracać po nowym roku, żeby przygotowywać prace semestralne.
W styczniu byłam kilka dni na nartach, jak co roku na zaproszenie tego samego producenta. Pogoda była wspaniała, ale trasy niebieskie i czerwone we Flachau w Austrii trochę stresujące, bo bardzo się krzyżowały. Trzeba było uważać, żeby na kogoś nie wjechać, albo żeby ktoś nie wpadł z góry na mnie.
Mała Mela ma już pół roku i wciąż nie była u fryzjera. Wygląda jak mała szczoteczka, której zresztą bardzo się boi. Mam nadzieję, że profesjonalista, czyli pani Aldona, da sobie z nią radę. Ale już dwa razy termin był przekładany. Raz była chora fryzjerka, potem pies.
Z ostatnich przygód Meli: w styczniu znalazła nie wiadomo gdzie zdechłą mysz – skończyło się biegunką, zapaleniem bakteryjnym i 10 dniami antybiotyku w zastrzykach. Potem pojechaliśmy do Raczek, gdzie kończymy remont. Po montażu kuchni poszłam do budynku gospodarczego poszukać naczyń i kubków. Mela po cichutku weszła za mną i buszowała po kątach. Wyszłam, wracam i patrzę, że ma coś różowego w pysku. Myślałam, że kredę. Przyglądam się a to trutka na myszy, którą rozłożyliśmy latem, bo w budynku pełno było mysich bobków! Dobrze, że weterynarz był na miejscu blisko. Mela oczywiście nie rozumiała, dlaczego duży obcy facet w mojej obecności wmusza w nią okropną wodę utlenioną. Na szczęście wywołanie wymiotów się powiodło. Potem – wmuszenie węgla z wodą, żeby związać truciznę. Generalnie weekend zmarnowany strachem, że głupi pies zdechnie. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Jednak kontrola u naszego weterynarza doprowadziła małą do ataku wściekłości – musi mieć detoks od gabinetów lekarskich…