To był urlop! Pierwszy prawdziwy od wielu lat, nie tylko od czasu pandemii. Tylko tydzień ale wypoczęłam jak nie pamiętam kiedy.

Na Okęciu wszystko poszło sprawnie, co zadziwiające nikt nie sprawdzał paszportów covidowych czy potwierdzenia negatywnych testów. Odprawa i sprawdzenie bagaży mega sprawne, można by powiedzieć – narzucone tempo było ogromne. Od początku na lotnisku wszyscy w maskach, w samolocie również, poza – paradoks – czasem, gdy podano przekąskę i napoje… Lecieliśmy do Olbii  samolotem LOT.

Sardynia powitała nas wiatrem i chmurkami. Ekipa Rainbow bardzo sprawnie rozdzieliła nas do autokarów, żeby rozwieźć do hoteli. Nam trafił się kierowca, który chyba jeździł w innej części wyspy, w każdym razie zgubił się, jechał pomału, w rezultacie nie zdążyliśmy na obiad w hotelu. Wiadome jest, że we Włoszech od 14 do 16 nie załatwi się nic. Walka o kanapki dla głodnej grupy trwała bardzo długo, pokoje czy też bungalowy oczywiście jeszcze nie były gotowe, więc trochę rosła frustracja. Nawet nie pocieszało to, że ośrodek La Plage Noir jest naprawdę tuż przy samej plaży, na bardzo zielonym terenie. Ale co tu się dziwić, niemal półtora roku siedzenia w domu – człowiek staje się dziki, frustruje go nieznane, niemoc, hałas, dużo ludzi dookoła.




W końcu, po ponad 2 godzinach dostaliśmy klucze do dwóch pokoi w bungalowach prawie obok siebie. Taki typowo włoski ośrodek, pomieszczenia maleńkie, taras jednak z przodu to drugie tyle, na podłodze terakota. W małej łazience wc i bidet oraz kabina 70×70 – naprawdę nikt grubszy się tam nie zmieści. Mimo zdarzających się mrówek pokój był czysty, materac bardzo wygodny, klimatyzacja cicha. Głośniejsza była lodówka 😉 Nocą słyszeliśmy cykady i morze, przynajmniej przez pierwsze 3-4 noce. Potem nastały upały, morze się uspokoiło i zdarzało się słyszeć samochody z pobliskiej drogi. Czyli jak w domu.

Plaża tuż przy samym hotelu faktycznie była czarna i kamienista. Ale już 200 metrów dalej był miękki piasek, przez kolejne 12 kilometrów!

Białasy pierwszego dnia na urlopie:


Niedaleko hotelu w małej błękitnej knajpce podawali pyszną kawę z widokiem na morze:


Zachody słońca z hotelowego tarasu przed restauracją były zjawiskowe. Z pewnością kiedyś był to ośrodek pierwsza klasa i na najwyższym poziomie, jakieś 20 lat temu.


A tak nasze dorosłe już dzieci spędzały czas na urlopie, grając w karty. Tylko Kuba się opalał, Bartek z Asią chronili się przed słońcem.

Raz wieczorem wybraliśmy się na animacje, naprawdę było bardzo sympatycznie, choć niewiele rozumieliśmy z przedstawienia Frozen z udziałem dzieci. Ale aula była pełna, nagłośnienie doskonałe i wszyscy świetnie się bawili.

Zanim udało mi się zacząć cieszyć plażą, morzem i wspaniałym jedzeniem, próbowałam znaleźć samochód z automatyczną skrzynią biegów, żeby pozwiedzać wyspę. Niestety  – nie mają takich. Może w tych bardziej turystycznych miastach jak Olbia czy Alghero ale w na zadupiu takim jak byliśmy, gdzie nawet nie uświadczysz autobusu – bez szans. A ryzykować na tych krętych wąskich drogach manualem po wielu latach nie jeżdżenia – nie zdecydowaliśmy się. Planowane przez Rainbow wycieczki w większości nie doszły do skutku (ponoć ze względu na dalekie położenie hotelu oraz czas turnusu środa-środa, a nie zwyczajowe sobota-sobota).

Udało się zebrać grupę tylko na wyspy  La Maddalena.

Wyjeżdżaliśmy o 7 rano, zajechaliśmy do kolejnych 3 hoteli po następne osoby i ok 9:30 byliśmy w porcie w Palau, skąd stateczkiem Garibaldi wypłynęliśmy w rejs.


Widoki faktycznie były zjawiskowe, choć oczywiście nie taki jak podczas rejsu na Capri. Ale urokliwe turkusowe zatoczki z białym piaskiem, faktycznie można nazwać Malediwami Europy.




Dwa razy mieliśmy postój na plażowanie, zazwyczaj na godzinę do półtorej. Trzeba było pamiętać, żeby wcześniej skorzystać z toalety na stateczku i zabrać ze sobą napoje. Urokliwych kawiarenek z espresso niestety tam nie było… Stateczek oferował kawę z termosu, zimne napoje, czipsy i całkiem smaczny makaron na lunch, w ilości dowolnej.












Na samej wyspie La Maddalena też się zatrzymaliśmy, jest to małe miasteczko, niestety godzina ledwo wystarczyła na lody i krótki spacer główną ulicą. Nie było dużych tłumów.





Wróciliśmy do hotelu ok 20, więc nie było problemu ze zjedzeniem kolacji. Następnego dnia rozpoczęliśmy dalszą część wypoczynkowego plażowania i ładowania akumulatorów słońcem.

Małe zakupy do domu: lokalne sery, chlebek, oliwa, ciasteczka. I na przyszłość mapa z najpiękniejszymi plażami Sardynii, bo na pewno chciałabym tu wrócić. Choć zdecydowanie bliżej większego miasta.

Na lotnisku w Olbii powrót był dużym chaosem. Powolnie nas obsługiwano, chyba specjalnie, żeby zwykli turyści nie mieszali się zbyt długo z bogaczami spędzającymi urlop w Porto Cervo na swoich jachtach i w willach. A takich widzieliśmy również w naszym samolocie w klasie biznes.

Na Sardynię chętnie wrócę, bo mam ogromny niedosyt, niewiele widzieliśmy i nic nie zwiedziliśmy, ale opaliliśmy się, odpoczęliśmy i pozostało nam wspomnienie wspaniałego jedzenia i cudownych zachodów słońca.